piątek, 29 kwietnia 2011

Tradycyjny chleb z nietradycyjnymi przyprawami

Mam słabość do przypraw. Wszystkich. Oczywiście część znika w kuchni w tempie ekspresowym - wanilia, oregano, słodka papryka, tymianek, zioła prowansalskie czy żółte curry, niestety kupuję także takie przyprawy, o których wiem tylko tyle, że ładnie się nazywają lub wyglądają :)

Suszone płatki papryki i pomidorów. Fot. Kamila Mianowicz.
Czosnek niedźwiedzi. Fot. Kamila Mianowicz.

Jestem posiadaczką między innymi czosnku niedźwiedziego, czarnuszki, kurkumy, nasion goji, suszonych płatków papryki jalapeño, zielonej papryki i pomidorów, stoją w szklanych pojemnikach na kuchennej półce niczym wielki aromatyczny wyrzut sumienia. Ostatnio zaczęłam więc poszukiwać potraw, które zawierają w swoim składzie dotychczas zaniedbywane przeze mnie przyprawy i trafiłam na ten przepis. Chleb jest pyszny, szybki do wykonania i, co równie ważne, przyprawy podane w przepisie można zmieniać do woli! Jako że nie posiadam świeżego czosnku niedźwiedziego, dodałam suszony - dwie płaskie łyżki - oraz suszone pomidory i suszone płatki papryki. Upiekło się znakomicie!

Chleb z czosnkiem niedźwiedzim, papryką i pomidorami. Fot. Kamila Mianowicz

W przepisie nie podano, jakiej mąki należy użyć, ja zwykle wybieram mąkę tortową. Czasem, gdy mam ochotę na coś zdrowszego, mieszam białą mąkę z mąką razową, mniej więcej pół na pół - chleb jest równie smaczny, ale ciasto jest cięższe i nie wyrasta tak ładnie.

Składniki:
400 g mąki
270 ml ciepłej wody
25 g świeżych drożdży
55 ml oliwy z oliwek
1 płaska łyżeczka cukru
1 płaska łyżeczka soli
2 łyżki suszonego czosnku niedźwiedziego,
1 łyżka suszonych płatków papryki
1 łyżka suszonych płatków pomidorów

Do miski wsypuję mąkę (nie przesiewam przez sitko, w tym przepisie nie jest to konieczne), dodaję przyprawy (sól, czosnek niedźwiedzi, płatki papryki i pomidorów) i mieszam. Drożdże rozpuszczam w ciepłej wodzie z dodatkiem cukru, dolewam oliwę z oliwek. Powstałą mieszankę wlewam do miski z mąką i przyprawami, wyrabiam najpierw za pomocą miksera, potem ręcznie na blacie kuchennym. Ciasto powinno być miękkie, delikatne, sprężyste i gładkie w dotyku, nieco klejące i lekko rozpływające się na boki; w razie potrzeby podsypuję je mąką. Przykrywam lnianą ściereczką i odstawiam na pół godziny do wyrośnięcia. Potem wyrabiam raz jeszcze, przekładam do podłużnej keksówki wyłożonej papierem do pieczenia; nie przejmuję się zbytnio wyrównywaniem powierzchni i dociskaniem do boków formy, chleb i tak urośnie. Ponownie przykrywam ściereczką i odstawiam na chwilę do wyrośnięcia. Piekę w elektrycznym piecyku bez termoobiegu (bo taki mam) - po 30 minutach w temperaturze 180 stopni chleb jest gotowy, miękki w środku i z chrupiącą skórką.

(przepis wg Krystyny, nieco zmodyfikowany)

Bon appétit Messieurs Dames!

czwartek, 28 kwietnia 2011

Naleśniki z... pępka Bałtyku!

Zimowy krajobraz jednej z wysp archipelagu Alandzkiego. Fot. Kamila Mianowicz
Zimowy krajobraz jednej z wysp archipelagu Alandzkiego. Fot. Kamila Mianowicz

Na przełomie lutego i marca spędziłam prawie dwa tygodnie w zimowym odludziu, na jednej z wysp archipelagu Alandzkiego, leżącego w okolicach pępka Bałtyku. Miejsce jest bajkowe, trochę jak z bajki o Królowej Śniegu, jednakże mentalnie nieco schizofreniczne - choć administracyjnie przynależy do Finlandii, mieszkańcy w większości posługują się językiem szwedzkim, szwedzkie także kultywują tradycje. Owa odrębność kulturowa zadecydowała o częściowej autonomii wysp, posiadających własny parlament, własną flagę (będącą kombinacją flag szwedzkiej i fińskiej), a nawet własną drużynę piłkarską (nawiasem mówiąc, dość wysoko notowaną w fińskiej lidze futbolowej). Własne mają także upodobania i zwyczaje kulinarne, bazujące w dużej mierze na lokalnych produktach mlecznych, rybach odławianych w okolicznych wodach i owocach hodowanych w niezliczonych sadach.

Wyspiarze piją hektolitry mleka, maślanki, jogurtu i zsiadłego mleka - jakości przedniej i w różnych smakach - aczkolwiek egzotycznym dla mojego żołądka zwyczajem jest popijanie mlekiem wszystkiego, począwszy od zupy rybnej, poprzez zapiekankę ze śledziem, a skończywszy na gulaszu z łosia. Muszę jednak przyznać, że do jednej potrawy mleko pasowało wprost znakomicie - alandzkich naleśników, podawanych z dżemem z maliny moroszki i kleksem bitej śmietany.

Alandzki naleśnik w towarzystwie dżemu z malin i bitej śmietany. Fot. Kamila Mianowicz

Naleśniki Alandzkie tylko po części są prawdziwymi naleśnikami, z mlekiem, mąką, jajkami i szczyptą cukru w środku. Reszta zaś jest bardzo... nienaleśnikowa. Ktoś kiedyś wpadł na genialny w swojej prostocie pomysł - dodał kaszę mannę do ciasta naleśnikowego, a potem, zamiast smażyć cienkie placki na patelni, wsunął ciasto do gorącego piekarnika i poczekał, aż samo się upiecze. I upiekło się fantastycznie! Ciasto jest miękkie, puszyste i delikatne w środku, z chrupiącą skórką, taki smakowy kontrapunkt dla miękkości. I jest pyszne! Zwłaszcza z dżemem z maliny moroszki Rubus chamaemorus (można ją obejrzeć tu), lokalnego specjału z dalekiej północy, ale świetnie smakuje także z innymi owocowymi przetworami, masłem orzechowym lub czekoladą.

O skandynawskiej nucie smakowej naleśnika decyduje jedna szczególna przyprawa - kardamon, aromatyczny i rozgrzewający. Trzeba dozować go ostrożnie, aby nie zdominował smaku i nie palił podniebienia, ale też nie można dodać go zbyt mało, inaczej ciasto będzie nijakie w smaku.

Składniki:
500 ml mleka
23 g kaszy manny (semoliny)
2 jajka
40 g drobnego białego cukru
70 g mąki
łyżeczka cukru waniliowego lub nasiona z połowy laski wanilii lub łyżeczka ekstraktu waniliowego
pół łyżeczki kardamonu
szczypta soli
dżem z maliny moroszki lub innych owoców lub rozpuszczona czekolada lub masło orzechowe
kilka łyżek śmietanki 30 lub 36% + nieco cukru

Przygotowanie alandzkich naleśników zajmuje nieco ponad 40 minut, dlatego też najczęściej przygotowuję je w weekend, gdy nie muszę się spieszyć. Jest idealne na śniadanie w łóżku :) Najwięcej czasu zajmuje przygotowanie manny. W małym rondlu powoli podgrzewam mleko (250 ml) i, cały czas mieszając, stopniowo wsypuję kaszę mannę. Bardzo pilnuję, aby mleko się nie przypaliło lub wykipiało; nic tak nie potrafi zrujnować potrawy jak posmak przypalonego mleka... Zdejmuję rondel z ognia zanim mleko się zagotuje i mieszam przez kolejne 10 minut, aż kasza wchłonie płyn i stanie się gęsta. Teoretycznie powinnam pozostawić masę do całkowitego ostudzenia, ale cierpliwość nie należy do moich największych cnót, więc nigdy nie czekam tak długo; wystarczy, jak masa jest przyzwoicie ciepła.
W misce ucieram jajka, cukier i przyprawy na puszystą masę, dodaję pozostałe mleko, mąkę i masę z kaszą, mieszam do połączenia składników. Ciasto jest rzadkie, ale takie powinno być, jeśli chcemy cieszyć się puszystym i miękkim wnętrzem. Wylewam ciasto do okrągłej formy, na oko na grubość jednego centymetra, wstawiam do pieca nagrzanego do 200 stopni. Po 15 minutach podnoszę temperaturę do 220 stopni i włączam tylko nagrzewanie od góry - dzięki temu tworzy się chrupiąca skórka.
Pokrojone na solidne porcje naleśniki ozdabiam łyżeczką dżemu z malin i porządną łychą bitej śmietany.

Bon appétit Messieurs Dames!

środa, 27 kwietnia 2011

Truskawkowe śniadanie

Nie lubię zimowych śniadań. Mróz i śnieg mi nie przeszkadzają, ale nie znoszę budzić się, gdy jeszcze jest ciemno za oknem. Poza tym trudno jest mi wygrzebać się z łóżka, gdy wizja śniadania nie jest nęcąca... Co innego wiosną - mogę wstać choćby i o szóstej, pod warunkiem, że w lodówce czekają na mnie świeże truskawki. Ostatnio stały się podstawą moich wiosennych śniadań, mogę je jeść w każdej postaci, ale najbardziej lubię podane ze śmietaną i kleksem słodkiego syropu klonowego. To właśnie syrop klonowy sprawia, że nawet wczesnowiosenne owoce, które z reguły nie są najsłodsze, stają się dojrzałe w smaku.

Truskawki ze śmietaną i syropem klonowym. Fot. Kamila Mianowicz


Składniki:
porządna garść czerwonych pachnących truskawek
kilka łyżek śmietany - 18 lub 30%, dobry jest także jogurt naturalny
płaska łyżka cukru trzcinowego
nieco syropu klonowego

Umyte truskawki przecinam wzdłuż na ćwiartki, układam na talerzu lub w miseczce. Wolę kawałki niż całe owoce - są bardziej soczyste i aromatyczne, poza tym w ten sposób wydaje mi się, że jest ich więcej :) Truskawki posypuję cukrem, polewam śmietanką i nitką syropu klonowego, siadam w porannym słońcu i jem.

Bon appétit Messieurs Dames!

Świat na talerzu

Restauracja w Vichy, wczesny ranek, luty 2011. Fot. Kamila Mianowicz

Początki zawsze niosą ze sobą obietnice czegoś wspaniałego. Weźmy choćby początek podróży - zapowiada nowe zapachy, kolory, smaki i dźwięki, inne każdego dnia, niepowtarzalne i egzotyczne lub znajome i swojskie - nęcące jak słoik miodu albo butla syropu klonowego. Uwielbiam ten stan oczekiwania tuż przez podróżą, kiedy wszystko jeszcze może się zdarzyć i nic nie jest przeszłością, gdy w brzuchu wiercą się motyle i gdy nie mogę zasnąć z przejęcia lub budzę się dokładnie minutę przed budzikiem, gotowa do drogi. Drogi dokąd? Gdziekolwiek, do miasta trzydzieści kilometrów od Szczecina lub na inny kontynent. Teraz czuję się tak samo. Nie mogę spać, choć chciałabym, bo spać lubię tak samo jak podróżować i jeść (poza tym jest już prawie północ, a jutro muszę być w pracy o barbarzyńsko wczesnej godzinie...). Ta podróż, którą właśnie postanowiłam zacząć, jest nieco inna niż wszystkie dotychczasowe. To podróż w głąb pełnej lodówki, piekarnika, kubków smakowych, sklepów z egzotycznymi owocami, domowych piekarni, przytulnych czekoladziarni, rodzinnych restauracji, targowisk z owocami morza, sklepów kolonialnych z przyprawami i herbatą... w dwóch słowach: podróż kulinarna.

Targ rybny w Bergen, maj 2010 r. Fot. Kamila Mianowicz
Chciałabym zapisać swoje wrażenia, przepisy, wypróbowane sposoby i kuchenne sztuczki, zutylizować w końcu całą masę zdjęć lodów, ciastek, makaronów, gulaszów, placków, babeczek, zup, chlebów, koktajlów, sałatek owocowych, szynek, mięsiw, deserów, sufletów itd. itp., zdjęć, które robiłam każdej pysznej potrawie - mojego i nie mojego autorstwa. Już teraz wiem, że sprawi mi to ogromną przyjemność - a jeśli Ktoś z Was zechce towarzyszyć mi w tej podróży, przyjemność będzie stokrotnie większa.

Bon appétit Messieurs Dames!

Karta dań restauracji w Vichy, luty 2011. Fot. Kamila Mianowicz

PS. Być może zainteresuje Was informacja, że z racji mojego upodobania do jedzenia, mój chłopak nazywa mnie "Little ogre". :p