piątek, 30 września 2011

Nudle z kurczakiem i warzywami w sosie teriyaki

Ostatnio niewiele działo się pod adresem Kamila's plate. Trochę z mojej winy - jako że pasjami oddawałam się słodkiemu, francuskiemu lenistwu - ale przede wszystkim dlatego, że francuskie klawiatury są nieco, aczkolwiek istotnie, różne od polskich. I wcale nie chodzi tu o brak naszych znaków diakrytycznych, choć wklejanie ich do ostatniego posta zawierającego przepis na dżem malinowy z sokiem grejpfrutowym zajęło mi ponad godzinę. I wcale nie jestem pewna, że wszystkie znalazły się na swoim miejscu.
Prawdziwy problem z francuskimi klawiaturami polega na tym, że klawisze niektórych liter są w innych miejscach. Na przykład A. Albo Z. Także M i Q. Wszystkie przecinki, kropki, myślniki, wykrzykniki, znaki zapytania i cyfry albo znajdują się w nieco innych lokacjach, albo trzeba pamiętać o naciśnięciu Shiftu, gdy chce się je umieścić w tekście. I mimo że miałam przygotowane zdjęcia na pięć nowych postów, ich pisanie trwało tak długo, tak strasznie długo... zabierało cenny czas moich upragnionych wakacji, podczas których pogoda była piękna (chyba po raz pierwszy w te lato), mieliśmy dla siebie cały wiejski dom i cały pachnący ogród, i wielką maszynę do barbecue, i dwa rowery idealne do powolnego włóczenia się po okolicznych malowniczych wzgórzach, dolinach, polach i wioskach, a także lodówkę pełną francuskich specjałów i cały regał z filmami na chłodniejsze wieczory. Nic więc dziwnego, że tak niewiele działo się na cyfrowym Kamila's plate, skoro na talerzu prawdziwej, niewirtualnej Kamili działo się tak dużo!
Teraz, gdy jestem z powrotem w Szczecinie, tym razem na nieco dłużej - jakieś dwa miesiące - obiecuję Wam i sobie nadrobić wszystkie zaległości. Zaczynam od dzisiaj.


Kiedy po raz pierwszy przeczytałam o sosie teriyaki, stał się on dla mnie szczytem egzotyczności. Wtedy w Szczecinie nie można było kupić gotowego sosu, więc pracowicie przygotowywałam go według wyłowionego z jakiegoś czasopisma kulinarnego przepisu - trochę sosu sojowego, mirinu (którego też nie można było nigdzie kupić, więc zamiast niego dodawałam białe wino) i miodu, do tego nieco imbiru i od czasu do czasu drobno posiekany ząbek czosnku. W sosie marynowałam głównie kurczaka - bo wtedy też żywiłam się głównie kurczakiem. Kilka lat później, gdy na chwilę zawitałam do Dublina, okazało się, że mój sos teriyaki za nic w świecie nie przypomina tego prawdziwego, który miałam okazję próbować w prawdziwej japońskiej restauracji z prawdziwym japońskim szefem kuchni. Butelkę dobrego sosu udało mi się znaleźć tam w jednym z marketów, ale jej zawartość już dawno się skończyła. Teraz poszukuję tego smaku na szczecińskich sklepowych półkach - jak na razie ze średnim skutkiem. Nie znaczy to, że dostępne u nas sosy są niesmaczne, są po prostu nieco inne od tego, który pamiętam z Irlandii.


Sos teriyaki nadaje marynowanym i smażonym w nim warzywom i kawałkom mięsa nieco słodką, lepką, karmelową glazurę - pyszną! Smak jest specyficzny, myślę, że nie każdemu przypadnie do gustu. Ale ja go uwielbiam, zwłaszcza w połączeniu z sokiem z cytryny i świeżym imbirem. Nudle z kurczakiem i warzywami w sosie teriyaki to jedno z moich ulubionych dań kuchni japońskiej - zaraz po sushi maki.


Składniki:
pierś kurczaka, pokrojona w kostkę
pół czerwonej papryki
dwie garście groszku cukrowego (może być mrożony)
pół dużej marchewki
cytryna
kawałek imbiru (2-3 centymetry)
opakowanie sosu teriyaki
łyżka ciemnego sosu sojowego
szczypta świeżo mielonego pieprzu
nieco oliwy lub oleju do smażenia
nudle

Nudle przygotowuję według przepisu na opakowaniu.
Oczyszczone warzywa kroję w kawałki - marchewkę i imbir w słupki julienne, paprykę w paski, połówkę cytryny w ósemki. Z pozostałej połówki cytrusa wyciskam sok. Odstawiam na bok.
Kawałki kurczaka smażę na mocno rozgrzanym tłuszczu, pod koniec smażenia dodaję sos teriyaki. Wrzucam pokrojone warzywa, sos sojowy, sok z cytryny i doprawiam świeżo mielonym pieprzem. Smażę na dużym ogniu przez mniej więcej 7-8 minut, aż warzywa nieco zmiękną, ale nie stracą swojej struktury. Do gotowej potrawy wrzucam osączony makaron, dokładnie mieszam. Podaję gorące.

Bon appétit Messieurs Dames!

wtorek, 27 września 2011

Dżem malinowy z sokiem z grejpfruta

Pomimo permanentnego braku wakacyjnego słońca, ogród moich rodziców przeżywa prawdziwe owocowe oblężenie. Nigdy wcześniej nie mieliśmy tylu czereśni i wiśni - które są już historią, udokumentowaną na przykład tu i tu - i malin. Niewielkie malinowe poletko, mające nieco ponad 6 metrów kwadratowych, każdego dnia owocuje kilogramami koralowych jagód; przyznam się, ze czasem nachodzi mnie myśl, czy aby na pewno nie przeżywamy dnia świstaka... Choć właściwie nie mam podstaw do takich rozmyślań - pojemniczki pełne malinowego musu, opakowania mrożonych malin i słoiki ukrywające kwaskowaty dżem malinowy z sokiem z grejpfruta są dowodem na jednotorowość czasu. Dobrze, że są. Mimo iż pętle czasoprzestrzenne, podrożę w czasie i teleportacja wydają mi się bardzo kuszące (zwykle wtedy, gdy jestem w kilkunastogodzinnej podroży i męczę się w rodzimych pociągach), w dalszym ciągu bardziej kuszą mnie moje rubinowe skarby czekające spokojnie na nadchodzącą mroźna zimę. Nie mam nic przeciwko fizyce, absolutnie, po prostu najbardziej na świecie kocham jeść.

Przepis na dżem malinowy, który tutaj wykorzystałam, w żaden sposób odkrywczy nie jest i w niczym nie może się równać z ewentualnym odkryciem nieciągłości czasoprzestrzeni lub wykorzystaniem czarnej dziury do przeniesienia się w sześciowymiarowy wszechświat równoległy, w którym każdy z nas ma swojego sobowtóra. To znaczy baza dżemu nie jest odkrywcza, bo reszta - czyli dodatek soku z grejpfruta - jest na miarę kulinarnej nagrody Nobla.
Bazą jest tradycyjny retro-dżem, który wykorzystuje jedynie maliny i zwykły biały cukier. Myślę, że spokojnie można go zastąpić cukrem żelującym, ale ja chciałam poczuć się choć przez chwilę jak dziewiętnastowieczna pani domu, ot, taki mój mały eksperyment z podróżami w czasie. Nawiasem mówiąc, niebawem mam zamiar powtórzyć te niewątpliwie interesujące doświadczenie i przygotować konfiturę z suszonej moreli według Jane Austen.



Składniki (na 3 słoiki 400 ml):
1 kg malin
800 g białego cukru
200 g brązowego cukru
sok z 1 dużego lub dwóch małych grejpfrutów

Maliny przebieram, usuwam wszystkie nadpsute. Nie chcę ryzykować, ze cała zawartość słoika będzie nadawać się tylko do kosza na śmiecie. Nie myję malin - woda sprawia, ze zwiększają swoją objętość i stają się rozmiękłe, nieapetyczne.
W piekarniku nagrzanym do 120 stopni podgrzewam cukier; wystarczy 15 minut. Ciepły cukier rozpuszcza się dużo łatwiej.
Maliny, cukier biały i brązowy umieszczam w głębokiej patelni z grubym dnem. Doprowadzam do wrzenia, po czym zmniejszam ogień i smażę dżem do chwili, aż porządnie zgęstnieje. Można łatwo sprawdzić, czy konfitura uzyskała odpowiednią konsystencje: (1) odsłonięte łyżką dno patelni nie pokrywa się od razu malinowym sokiem oraz (2) kropla dżemu upuszczona na ochłodzony w lodówce talerzyk zachowuje swój kształt i nie rozlewa się na boki.
Pod koniec smażenia dodaję sok wyciśnięty z grejpfrutów i dokładnie mieszam.
Przekładam dżem do słoików wysterylizowanych w piekarniku nagrzanym do 200 stopni i lekko ostudzonych (kontakt gorącego szkła z dżemem, który ma znacznie niższą temperaturę, może spowodować pękanie słoików). Dobrze zakręcam i dodatkowo sterylizuję przez 20 minut w kąpieli wodnej. Najpewniej przesadzam ze środkami ostrożności, ale wolę zabezpieczyć się na wszystkie możliwe sposoby, niż potem płakać nad zepsutym dżemem.

Bon appétit Messieurs Dames!

poniedziałek, 19 września 2011

Migdałowe ślimaki z granatem i twarożkiem

Kilka miesięcy temu, wędrując nieśpiesznie po blogosferze i przymierzając się do własnej przygody z blogiem kulinarnym, natknęłam się na fantastyczny przepis na naleśniki z twarożkiem i granatami - o tu. Wczoraj przyrządziłam go po raz pierwszy, wprowadzając własne drobne modyfikacje, i od tamtej chwili bardzo żałuję, że tak długo z tym zwlekałam. Jeszcze nigdy żadne naleśniki tak bardzo mi nie smakowały (nawet moje dotychczas ulubione crêpes z czekoladą i bananami). Połączenie migdałowego ciasta, mlecznego sycącego twarożku i cierpkich nasion granatu, wyglądających jak rubinowe błyskotki, jest po prostu idealne. Do tego melasowy, karmelowy, bursztynowy syrop klonowy. Poezja.



Doszłam do wniosku, że nie będę się dzisiaj specjalnie rozpisywać. Podniebienna rozkosz odebrała mi zdolność wyważonego wyrażania własnych myśli, a nie chcę brzmieć jak egzaltowana panienka lubująca się w różowościach i zakochana po raz pierwszy w chłopcu z ostatniej ławki.
Powiem tylko, że gdybym miała wybrać tylko jeden przepis spośród wszystkich tu zamieszczonych, wybrałabym ten. To najlepsza rekomendacja.


Składniki (na 2 porcje po 2 naleśniki każda):
jajko
mleko - około 1/2 szklanki
12  łyżek mąki pszennej
4 łyżki mąki migdałowej
szczypta proszku do pieczenia
łyżka cukru z prawdziwą wanilią
kapka oleju
70 g twarożku niskotłuszczowego
nasiona wydrążone z połówki granatu
syrop klonowy

Przygotowuję ciasto naleśnikowe. W mikserze ubijam jajko i mleko z dodatkiem cukru waniliowego. Wsypuję mąkę migdałową i tyle mąki pszennej, aby ciasto osiągnęło pożądaną gęstość - konsystencją powinno przypominać śmietanę 30%. Na koniec dodaję nieco oleju lub sklarowanego masła, dzięki czemu podczas smażenia nie muszę używać tłuszczu.
Naleśniki smażę na rumiano na teflonowej patelni. Układam dwa placki jeden na drugim i zwijam w rulonik, który następnie kroję na ślimaczki o szerokości około 0,5 cm. Wykładam je na ogrzany talerz, palcami lekko rozluźniając sploty. Posypuję pokruszonym twarożkiem i rubinowymi pestkami granatu oraz polewam cienką strużką syropu klonowego (syrop można zastąpić np. miodem).

przepis zaczerpnięty z bloga Natalia wine, nieco zmieniony 

Bon appétit Messieurs Dames!

czwartek, 15 września 2011

Spaghetti z kurczakiem, czosnkiem i serem mimolette

Na pierwszy rzut oka wygląda jak kantalupa. Serio, do złudzenia przypomina kantalupę swoją szarawą, lekko pomarszczoną skórką i soczyście pomarańczowym wnętrzem. Nawet kroi się go tak samo, jak kantalupę albo arbuza - wsuwa ostry nóż w sam środek gomółki i gładkimi cięciami dzieli się na cząstki w kształcie uśmiechu z dziecięcych rysunków. To jeden z moich ulubionych francuskich serów - mimolette. Tradycyjnie produkowany w regionie Lille, cieszy się sporym wzięciem wśród zjadaczy sera i dlatego kupić go można właściwie wszędzie - nawet w Szczecinie - bez strachu, że otrzyma się identycznie wyglądający ale kompletnie nijaki w smaku erzac aromatycznego, lekko orzechowego twardego sera o wyglądzie kantalupy.



W trakcie trwania mojego romansu z Francją przekonałam się, że z serami jest jak z owocami. Przy odrobinie wytrwałości i odporności na ból stóp spowodowany wędrówkami po sklepach można znaleźć przynajmniej niektóre co bardziej egzotyczne świeże owoce - jak choćby karambole, liczi czy papaje - i niektóre co bardziej egzotyczne sery. Inna sprawa to ich smak. Nigdy nie dorównuje temu zapamiętanemu z wakacyjnych wojaży w miejsca ich oryginalnego występowania. Jak ognia unikam dostępnych w Polsce melonów, bo smakują jak farba olejna, kilka razy dałam się nabrać na liczi i papaje - i więcej tego nie zrobię. Ser St. Nectaire kupiony u nas smakuje jak wyjałowiony brie. Ale czasem zdarza się cud. Jak w przypadku sera mimolette (a także cheddara, ale o tym kiedy indziej). Kupiłam go kilka dni temu w jednym z dyskontów (!), tak na próbę, opakowanie otwierałam z duszą na ramieniu - i chwilę potem czułam się tak, jakbym przed chwilą wróciła z mojej ulubionej malutkiej, rodzinnej i bardzo lokalnej fromażerii w Vichy. Ser mimolette kupiony w Polsce smakuje prawie jak najprawdziwszy ser mimolette z Lille. Oczywiście mogłam oszczędzić sobie stresów i poczekać do jutra, kiedy to z powrotem wyląduję w mojej drugiej ojczyźnie - ale w kwestiach jedzenia jestem niecierpliwa, nieustępliwa, despotyczna, bezkompromisowa i ryzykancka. I nie lubię czekać.



Najbardziej lubię grube kawałki mimolette wciśnięte w jeszcze ciepłą bagietkę francuską, bez żadnych dodatków. Okej, może poza dobrym winem. Najlepsze jedzenie zawsze smakuje najlepiej podane tak prosto, jak to tylko możliwe (dlatego pewno nigdy nie ugotuję żabnicy w sosie z homarów i oberżyny, zaprawionego miętą, kolendrą, tymiankiem i bazylią, podanej z marchewką, plastrami bakłażana i kopru włoskiego i podlanej litrem białego wina; wszystko to jest oczywiście pyszne, ale o s o b n o). Czasem pozwalam sobie na małą ekstrawagancję - klasyczne spaghetti aglio e olio uzupełniam kawałkami wędzonego kurczaka i pomarańczowymi wiórkami sera mimotelle. Do tego różowe wino; w tej kwestii nie jestem purystką i najczęściej wybieram kalifornijskiego zinfandella. Pychota.

Składniki (dla 1 osoby):
porcja makaronu spaghetti lub innego ulubionego makaronu
1/3 małej wędzonej piersi kurczaka
duży ząbek czosnku
5 łyżek oliwy z oliwek
kilka ziaren zielonego pieprzu
dwie malutkie suszone papryczki chili
porządna garść sera mimolette
sól

Makaron gotuję al dente w dużej ilości osolonej wodzy z dodatkiem oliwy z oliwek. Musi być najlepszej możliwej jakości. Oczywiście warto samemu zagnieść ciasto na makaron - podobni nie jest to wcale skomplikowane - ale ja nigdy nie mam na to czasu. Pasta to moje danie ratunkowe, kiedy jestem bardzo głodna i nie mam ochoty na spędzenie w kuchni całego wieczoru. Bardzo lubię makaron firmy Agnesi (zwłaszcza taglatelle).
Na patelni rozgrzewam oliwę z oliwek z dwiema suszonymi papryczkami chili, dzięki którym sos nabierze pikantnego smaku (usuwam je przed podaniem). Wrzucam pokrojoną w kostkę wędzoną pierś kurczaka i lekko podsmażam. Pod koniec dodaję zgniecione ziarna zielonego pieprzu, szczyptę soli i posiekany ząbek czosnku. Unikam przeciskania czosnku przez praskę, niszczy to jego strukturę i zamienia w mokrą papkę. Smażę bardzo krótko, maksymalnie 30 sekund, pilnując, żeby oliwa nie nagrzała się do zbyt wysokiej temperatury; przypalony czosnek psuje każdą potrawę.
Makaron przekładam na talerz, polewam oliwą z kurczakiem i czosnkiem i szczodrze posypuję startym mimolette.

Bon appétit Messieurs Dames!

środa, 14 września 2011

Jabłkowy chutney


Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa dotyczące jedzenia jest takie oto: siedzę na stołku w kuchni, po lewej stronie siedzi moja mama, z jednym okiem przykrytym opatrunkiem, i karmi mnie zupą, łyżka po łyżce. Pewno była to pomidorowa, choć ja tego nie pamiętam, ale stara legenda rodzinna mówi, że innych niż pomidorowa jeść nie chciałam. Są też inne stare rodzinne historie - o tym, jak to rodzice musieli odcedzać herbaciane fusy za pomocą waty. Najmniejszy nawet fus - w dziecięcej wersji fuś! - dyskwalifikował całą szklankę. Gdyby ktoś był ciekawy, to wyjaśniam, że teraz herbatę piję tylko liściastą, z mnóstwem fusów. Albo inna opowieśćo tym, jak wyjadałam tacie mięso z talerza, zwłaszcza wtedy, gdy wracał z popołudniowej zmiany, późno w nocy, i ja - wiedziona albo szóstym zmysłem, albo miłością do mięsa - opuszczałam przytulne łóżko by podkraść mu najlepsze kąski. Ziemniaków jeść nie chciałam ("sam se jedz ziemniaczki"). Zresztą, nie tylko ziemniaków nie chciałam jeść, embargiem obłożone były prawie wszystkie warzywa, zwłaszcza te gotowane. Kto by pomyślał, że dzisiaj bez warzyw, także tych gotowanych, obejść się nie mogę! Gdyby ktoś zabroniłby mi je jeść, mogłabym od razu położyć się do trumny i czekać na sprawiedliwy koniec.


Jako dziecko bardzo podejrzliwie traktowałam wszystkie nowe smaki i niezwykłe połączenia składników. Za nic w świecie nie dałabym się namówić na spróbowanie jabłkowego czatneja. Jabłko i cebulka, okropność! A teraz, gdy nieco dorosłam i dojrzałam, mam w planach urządzać uczty serowe i mięsne z winnym w aromacie i rozgrzewającym w smaku jabłkowym czatnejem. Kto by pomyślał! Przepis zaczerpnęłam stąd, nieco zmodyfikowałam, a jego efekt zamknęłam w dwóch słoiczkach. Na pełne testowanie muszę poczekać co najmniej dwa miesiące, ale w trakcie smażenia odbyłam "jazdę próbną" - i już wiem, że będzie to mój ulubiony dodatek do pieczonego kurczaka i wyrazistych, twardych serów.


Jedynym minusem sosu jest zapach octu, który unosi się w domu na długo po skończeniu gotowania. Nie mam pojęcia, w jaki sposób go zneutralizować, a bardzo bym chciała wiedzieć. Ocet ma w mojej głowie bardzo negatywne konotacje, kojarzy się z papierem toaletowym i połaciami słoniny z fioletowymi stemplami zwisającymi na hakach. Ach, i jeszcze z pożółkłą książeczką dokumentującą limity na mleko i masło oraz długą kolejką do rzeźnika, w którym straszył mnie pieniek z wbitą weń siekierą - w mojej wyobraźni zakrwawioną. Nic więc dziwnego, że za octem nie przepadam. Za słoniną zresztą też nie, a siekiery do dziś boję się dotykać.
Uff, zrobiło się bardzo makabrycznie, chyba czas kończyć! To jest przecież blog o jedzeniu - jednej z moich największych przyjemności.


Składniki (na 2 słoiki 400 ml):
5 dojrzałych, winnych i jędrnych jabłek
1 cebula (ja użyłam czerwonej)
pół łyżeczki soli
100 g cukru (dałam 50 g cukru brązowego i 50 g białego)
łyżeczka papryki w proszku
łyżeczka sproszkowanej kolendry
kilka goźdzków
szczypta kardamonu, cynamonu i gałki muszkatołowej
150 ml octu jabłkowego
50 g daktyli lub rodzynek

Jabłka myję pod bieżącą wodą, obieram, usuwam ogonki, gniazda nasienne i wszelkie niedoskonałości. Miąższ musi być biały, jędrny i zdrowy. Kroję go na mniejsze kawałki, jak popadnie, nie muszą być równe - i tak się rozgotują. Z cebuli zdejmuję zewnętrzne liście, opłukuję ją pod zimną wodą i siekam w drobną kosteczkę. Daktyle kroję na małe kawałki.
Wszystkie składniki umieszczam w głębokiej patelni i doprowadzam do wrzenia, mieszając, aż cukier całkowicie się rozpuści. Zmniejszam ogień i przykrywam przykrywką. Duszę co najmniej 1,5 godziny na bardzo małym ogniu, tak aby czatnej ledwo pracował. Od czasu do czasu mieszam drewnianą łyżką, aby zapobiec przywieraniu. Sos jest gotowy, gdy odsłonięte za pomocą łyżki dno patelni nie pokrywa się od razu płynem.
Gorący czatnej przekładam do czystych, wyparzonych w piekarniku słoików, szczelnie zakręcam i odstawiam do wystygnięcia.
Zgodnie z zaleceniami w oryginalnym przepisie, sos powinien przegryzać się w słoikach przez co najmniej 2 miesiące.

Bon appétit Messieurs Dames!

wtorek, 13 września 2011

Grzanki z rzodkiewkowym twarożkiem

Nie wyobrażam sobie początku dnia bez śniadania. Gdy mam więcej czasu, na przykład w niektóre weekendy albo podczas urlopu, lubię rano w kuchni nieco... pomarudzić. Poświęcić całkiem sporo czasu na perfekcyjne zaparzenie kawy, upieczenie naleśników - nawet tak czasochłonnych jak naleśniki alandzkie - wyłuskanie ze skórki cząstek grejpfruta, pokrojenie truskawek w idealne połówki... Sprawę ułatwia fakt, że mój mężczyzna jest śpiochem nieprzeciętnym i rano nie domaga się jedzenia natychmiast, zaraz, już, w tej chwili. Dla niego śniadanie zresztą mogłoby nie istnieć - chyba że są to naleśniki lub placki z twarożkiem.


W te dni, kiedy musi zrywać się o nieludzkiej godzinie (czyli coś koło dziewiątej) i pędzić do pracy, najchętniej nie je nic. Rano to nie jest jego ulubiona pora dnia*. Moja też nie, jeśli już przy tym jesteśmy, ale i tak staram się nie wychodzić z domu bez śniadania. Zwykle od razu po obudzeniu jestem głodna, a w moim mózgu ośrodek głodu leży w tym samym miejscu, co ośrodek wredności, uszczypliwości, agresji i złego humoru. Och, lepiej ze mną głodną nie zadzierać!


Gdy wiem, że w pracy szykuje się szalony dzień i raczej nie będę miała czasu na drugie śniadanie, lunch, po-lunch, deser i kawę-tuż-przed-końcem-dnia, ratuję się sycącymi i ładującymi energię do pełna grzankami z twarożkiem. Jako dziecko bardzo lubiłam biały ser ze szczypiorkiem, a ostatnio wolę nieco łagodniejszą wersję - z rzodkiewką. Zwłaszcza na chrupiących cieplutkich grzankach wyskakujących z tostera.


Przepis jest tak bajecznie prosty, że nie będę go podawać. Twarożek, rzodkiewka, kwaśna śmietana, sól - zmieszane razem i odstawione na kilkanaście minut, w czasie których smaki się przegryzają a ja biorę szybki poranny prysznic. Czasem, gdy w całym domu nie ma ani mililitra śmietany, do twarogu dodaję nieco mleka, tylko tyle, żeby uzyskać właściwą konsystencję. A gdy mam świeże zioła - bazylię, rukolę, oregano, koperek, tymianek a nawet miętę - na wierzch każdej grzanki układam kilka posiekanych listków.

Bon appétit Messieurs Dames!  

* Choć muszę mu oddać sprawiedliwość - miesiąc temu bez szemrania niósł mój ciężki plecak o czwartej nad ranem; co prawda nic nie mówił, więc może ciągle spał.

poniedziałek, 12 września 2011

Małdrzyki z malinami i mrożony sos malinowy

Wróciłam do domu o 23:03, zmęczona (łagodnie mówiąc), po 16 godzinach w podróży. Zadziwia mnie fakt, że przejazd na trasie Szczecin - Zakopane trwa dłużej, niż dotarcie na dowolny kraniec Europy... W każdym razie cieszę się, że co roku służbowo ląduję w Zakopanem, a nie na przykład Ustrzykach Dolnych albo Hrubieszowie - to dopiero byłaby jazda!
Przespałam bite 12 godzin i obudziłam się głodna jak wilk. Zjedzony wieczorem kawałek pieczonej kury, tej samej, która przegrała z fasolką szparagową i wylądowała w zamrażalniku tuż przed moim wyjazdem, na długo nie starczył. Marzyłam o śniadaniu. Pech chciał, że nie było ze mną nikogo, kto by chciał te śniadanie zrobić. Ba! Nawet gdyby ktoś taki się pojawił, nie miałby z czego śniadania przygotować... Moja wielka lodówka, co najmniej dziesięć razy za duża do mojej kuchni wielkości pudełka na buty, była przeraźliwie pusta. To znaczy coś w niej było - kapary, karczochy w zalewie, dwa smętne ząbki czosnku, maślaki w solance, różowe wino, sos teriyaki, cały rząd coulis de fruits - ale ani kapki mleka, ani grama masła, ani jednego jajka! A tak chciałam zjeść naleśniki! Dobrze, że do sklepu mam niecałe 100 metrów...


Gdybym miała wskazać moje ulubione śniadaniowe naleśniki, wybór byłby prosty. Choć znam, smażę i regularnie pochłaniam co najmniej kilkanaście rodzajów naleśników (jak choćby te, te i te), twarogowe małdrzyki z malinami są moimi faworytami. Są dziecinnie łatwe, bajecznie pyszne i w najbardziej pochmurne dni późnej jesieni przynoszą lato. Polewam je wtedy mocno owocowym, lekko kwaskowatym, intensywnie czerwonym musem malinowym, który - przynajmniej dla mnie - ma własności terapeutyczne. Podnosi morale, dodaje energii i pociesza. W języku angielskim istnieje pojęcie "comforting food" - czyli kojące jedzenie - a twarogowe placki z malinowym musem to jego najlepszy przykład. Ponoć leczą także złamane serca, ale w duchu trzymam kciuki, abym nigdy nie musiała tego sprawdzać...
 


W sezonie malinowym nie zawracam sobie głowy przygotowywaniem musu z malin. Na naleśnikową piramidkę wrzucam po prostu porządną garść dojrzałych, słodkich i lekko kwaśnych czerwonych owoców. Późną jesienią, gdy po świeżych malinach zostaje tylko wspomnienie, wyciągam z zamrażarki tajną broń - kubeczek po jogurcie wypełniony letnim sosem malinowym. Po rozmrożeniu miksuję go z łyżką cukru pudru, zamieniając w fantastyczny, mocno owocowy, lekko kwaskowaty mus. Idealny do naleśników, lodów, deserów z serkiem mascarpone, tiramisu... Mrożony sos malinowy to mój drugi - po malinach mrożonych w całości - sposób na przywołanie lata podczas długich, zimowych wieczorów.


Małdrzyki z malinami

Składniki (na 20 pancakes o średnicy ok. 6 cm):
kostka twarogu półtłustego
2 jajka
10 łyżek mąki
5 łyżek cukru pudru
chlust mleka
łyżeczka cukru waniliowego
pół łyżeczki proszku do pieczenia
olej do smażenia

Twaróg rozgniatam za pomocą widelca i łączę z jajkami. Stopniowo dodaję mąkę, cukier puder, cukier waniliowy i proszek do pieczenia, mieszając masę za pomocą drewnianej łyżki. Pod koniec wlewam do ciasta nieco mleka - nie powinno być zbyt gęste, ale też nie może rozlewać się na patelni.
Na patelni teflonowej rozgrzewam nieco oleju i smażę placki za złoty kolor. Za pierwszym razem próbowałam smażyć bez użycia oleju, ale naleśniki przywierały do patelni (teflonowej) i przybierały nieapetyczny, brązowy kolor.
Podaję gorące z musem malinowym lub świeżymi malinami.

Sos malinowy na zimę

Przygotowanie sosu jest bardzo proste. Świeże maliny przebieram i wyrzucam "niedoskonałe" owoce. Wszelkie plamy, przebarwienia i początek pleśni dyskwalifikują maliny; owoce muszą być jędrne, soczyste i zdrowe. Jeśli w pojemniku trafi się owoc z oznakami pleśni, wyrzucam także jego sąsiadów - nie chcę ryzykować zepsucia całego sosu.
Maliny umieszczam w blenderze i miksuję na gładką masę. Aby usunąć pestki, przecieram masę przez sitko o gęstych oczkach. Sos wlewam do pojemniczków po jogurtach do mniej więcej 4/5 wysokości (podczas mrożenia sos zwiększy swoją objętość) i wstawiam do zamrażalnika. Po całkowitym zamrożeniu przykrywam folią spożywczą.

Bon appétit Messieurs Dames!

czwartek, 8 września 2011

Każdego roku o tej samej porze - Tatry

Weźmy do ręki kartkę papieru w kratkę formatu A4 i ciemny flamaster. Zamalujmy jedną małą kratkę. A teraz wyobraźmy sobie, że cała kartka to Alpy, a ten malutki ciemny kwadracik ilustruje powierzchnię, jaką w porównaniu z największym europejskim łańcuchem górskim zajmują Tatry. Z daleka jest prawie niewidoczny, trzeba naprawdę porządnie wytężyć wzrok, żeby go dostrzec. A warto. Na tej niewielkiej powierzchni występuje tak wiele różnorodnych krajobrazów, zjawisk, form rzeźby, jak w całych Alpach. Wystarczy pół dnia drogi, żeby z łagodnych zielonych stoków przenieść się w skaliste, strzeliste turnie, drugie pół dnia - żeby z krainy potoków i stawów wrócić do krainy jaskiń i krasowych wąwozów. Gdybym co roku o tej samej porze spędzała osiem dni w tym samym miejscu - ale innym niż Tatry - pewno dawno stałabym się obojętna i znudzona. W Tatrach jest to niemożliwe. Może i urodziłam się prawie nad morzem, ale w sercu to ja jestem kozica górska, której najlepiej jest na stromym szlaku, z widokiem na zdobywany szczyt i kilometrem powietrza pod nogami.

Staw Smreczyński w Dolinie Kościeliskiej

W polskich Tatrach najchętniej wracam do Doliny Pięciu Stawów Polskich, których zresztą jest sześć, i na grań pod Świnicę, z której rozciąga się widok na Stawy w Dolinie Gąsienicowej. Niezbyt lubię Giewont i tłumy nad Morskim Okiem, które zwłaszcza w pogodne weekendy wygląda jak Monciak w Sopocie, a już kompletnie nie dla mnie jest stanie w kilkugodzinnej kolejce na Kasprowy Wierch. Wolę własnymi nogami wejść na szczyt.
Widok na cztery z pięciu Stawów Polskich ze Świstowej Czuby

Początek września w Tatrach jest wyjątkowo piękny - jeśli oczywiście trafi się na dobrą pogodę. Kolory są nasycone, powietrze przejrzyste, zapewniające dobrą widoczność, a tłumy turystów nieco przerzedzone. W schronisku nie trzeba czekać godzinami na szarlotkę i kubek gorącej herbaty z cytryną.
Najsmaczniejszą szarlotkę można dostać na Ornaku - z cienkimi plasterkami jabłek ułożonymi jeden na drugim - ale co roku najbardziej czekam na jabłeczniki w "Piątce". To moja nagroda za kilkugodzinny wysiłek i motywacja do dalszej wędrówki.

Schronisko na Hali Ornak
Szarlotka ze schroniska na Hali Ornak
Szarlotka ze schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich

PS. W poniedziałek wracam do regularnego blogowania. Do zobaczenia!

czwartek, 1 września 2011

Fasolko! Do szparagu!

Ponieważ dzisiaj wyjeżdżam w krainę pstrąga i przez kilkanaście najbliższych dni dnie będzie mnie w domu, w sobotę wydałam samej sobie zakaz kupowania jedzenia. W lodówce - a mam naprawdę wielką lodówkę - piętrzyły się jogurty, mascarpone (dwa dni zajęło mi jedzenie tiramisu), wędzona szynka, gruszki, niebieski ser pleśniowy, pieczone kurczę, pęczek rzodkiewek, kilogram marchewek, cheddar, tortellini z mozzarellą... mnóstwo pyszności, które, obiecałam sobie, znikną w moim brzuchu przed wyjazdem. Pod żadnym pozorem nie wolno było mi wchodzić do żadnego sklepu spożywczego, bo woli silnej to ja nie mam i zawsze wychodzę objuczona wiktuałami. Wytrzymałam do wczoraj. 


Zaczęło się niewinnie. Po drodze z pracy wstąpiłam do mojego ulubionego marketu po bagietki na jutrzejszą podróż. Tak się składa, że podstępni właściciele sklepu umieścili dział z pieczywem zaraz obok działu warzywnego... A w nim! Och, wszystko mogłabym kupić! Papryczki pepperoni, limonki, pomidory bawole serca, pęczki świeżych ziół, stosy jabłek, pomarańczowa dynia - a wśród tych wszystkich skarbów: fasolka. Żółte, podłużne, piękne strąki fasolki szparagowej. Być może ostatniej w tym roku. Być może kiedy wrócę z powrotem do Szczecina, fasolki już nie będzie. Być może na kolejną porcję warzywnej uczty będę musiała czekać do następnego roku. Kupiłam pół kilo, a pieczone kurczę czekające na mnie w lodówce wylądowało w zamrażalniku.


Fasolkę szparagową najbardziej lubię jeść przygotowaną najzwyczajniej. Ugotowaną do miękkości w dużej ilości osolonej wody, polaną rozpuszczonym solonym masłem. Za bułką tartą nie przepadam zupełnie.
Ale mam za to sekretny sposób na wydobycie z fasolki pełni smaku - talerze z gotową potrawą wsuwam na 5 minut do piekarnika rozgrzanego do 150 stopni. Po raz pierwszy zrobiłam to, gdy chciałam podgrzać nieco przestygnięte strąki - i od tamtej pory robię zawsze.


Ponieważ przygotowanie fasolki szparagowej jest bardzo proste, nie będę zamieszczać przepisu. Jest jednak kilka rzeczy, które warto wiedzieć.
Ze względu na zawartość trującego białka (fazyny), fasolkę należy gotować co najmniej 10 minut w dużej ilości osolonej wody (około 4 litry na 1 kg). Dłuższe gotowanie sprawia, że strąki tracą nie tylko jędrność i kruchość, ale także i witaminy, krótsze natomiast nie usunie w pełni szkodliwego związku. Najzdrowszym sposobem jest oczywiście gotowanie na parze.

Bon appétit Messieurs Dames!