Na pierwszy rzut oka wygląda jak kantalupa. Serio, do złudzenia przypomina kantalupę swoją szarawą, lekko pomarszczoną skórką i soczyście pomarańczowym wnętrzem. Nawet kroi się go tak samo, jak kantalupę albo arbuza - wsuwa ostry nóż w sam środek gomółki i gładkimi cięciami dzieli się na cząstki w kształcie uśmiechu z dziecięcych rysunków. To jeden z moich ulubionych francuskich serów - mimolette. Tradycyjnie produkowany w regionie Lille, cieszy się sporym wzięciem wśród zjadaczy sera i dlatego kupić go można właściwie wszędzie - nawet w Szczecinie - bez strachu, że otrzyma się identycznie wyglądający ale kompletnie nijaki w smaku erzac aromatycznego, lekko orzechowego twardego sera o wyglądzie kantalupy.
W trakcie trwania mojego romansu z Francją przekonałam się, że z serami jest jak z owocami. Przy odrobinie wytrwałości i odporności na ból stóp spowodowany wędrówkami po sklepach można znaleźć przynajmniej niektóre co bardziej egzotyczne świeże owoce - jak choćby karambole, liczi czy papaje - i niektóre co bardziej egzotyczne sery. Inna sprawa to ich smak. Nigdy nie dorównuje temu zapamiętanemu z wakacyjnych wojaży w miejsca ich oryginalnego występowania. Jak ognia unikam dostępnych w Polsce melonów, bo smakują jak farba olejna, kilka razy dałam się nabrać na liczi i papaje - i więcej tego nie zrobię. Ser St. Nectaire kupiony u nas smakuje jak wyjałowiony brie. Ale czasem zdarza się cud. Jak w przypadku sera mimolette (a także cheddara, ale o tym kiedy indziej). Kupiłam go kilka dni temu w jednym z dyskontów (!), tak na próbę, opakowanie otwierałam z duszą na ramieniu - i chwilę potem czułam się tak, jakbym przed chwilą wróciła z mojej ulubionej malutkiej, rodzinnej i bardzo lokalnej fromażerii w Vichy. Ser mimolette kupiony w Polsce smakuje prawie jak najprawdziwszy ser mimolette z Lille. Oczywiście mogłam oszczędzić sobie stresów i poczekać do jutra, kiedy to z powrotem wyląduję w mojej drugiej ojczyźnie - ale w kwestiach jedzenia jestem niecierpliwa, nieustępliwa, despotyczna, bezkompromisowa i ryzykancka. I nie lubię czekać.
Najbardziej lubię grube kawałki mimolette wciśnięte w jeszcze ciepłą
bagietkę francuską, bez żadnych dodatków. Okej, może poza dobrym winem.
Najlepsze jedzenie zawsze smakuje najlepiej podane tak prosto, jak to
tylko możliwe (dlatego pewno nigdy nie ugotuję żabnicy w sosie z homarów
i oberżyny, zaprawionego miętą, kolendrą, tymiankiem i bazylią, podanej
z marchewką, plastrami bakłażana i kopru włoskiego i podlanej litrem
białego wina; wszystko to jest oczywiście pyszne, ale o s o b n o).
Czasem pozwalam sobie na małą ekstrawagancję - klasyczne spaghetti aglio e olio uzupełniam kawałkami wędzonego kurczaka i pomarańczowymi
wiórkami sera mimotelle. Do tego różowe wino; w tej kwestii nie jestem
purystką i najczęściej wybieram kalifornijskiego zinfandella. Pychota.
Składniki (dla 1 osoby):
porcja makaronu spaghetti lub innego ulubionego makaronu
1/3 małej wędzonej piersi kurczaka
duży ząbek czosnku
5 łyżek oliwy z oliwek
kilka ziaren zielonego pieprzu
dwie malutkie suszone papryczki chili
porządna garść sera mimolette
sól
Makaron gotuję al dente w dużej ilości osolonej wodzy z dodatkiem oliwy z oliwek. Musi być najlepszej możliwej jakości. Oczywiście warto samemu zagnieść ciasto na makaron - podobni nie jest to wcale skomplikowane - ale ja nigdy nie mam na to czasu. Pasta to moje danie ratunkowe, kiedy jestem bardzo głodna i nie mam ochoty na spędzenie w kuchni całego wieczoru. Bardzo lubię makaron firmy Agnesi (zwłaszcza taglatelle).
Na patelni rozgrzewam oliwę z oliwek z dwiema suszonymi papryczkami chili, dzięki którym sos nabierze pikantnego smaku (usuwam je przed podaniem). Wrzucam pokrojoną w kostkę wędzoną pierś kurczaka i lekko podsmażam. Pod koniec dodaję zgniecione ziarna zielonego pieprzu, szczyptę soli i posiekany ząbek czosnku. Unikam przeciskania czosnku przez praskę, niszczy to jego strukturę i zamienia w mokrą papkę. Smażę bardzo krótko, maksymalnie 30 sekund, pilnując, żeby oliwa nie nagrzała się do zbyt wysokiej temperatury; przypalony czosnek psuje każdą potrawę.
Makaron przekładam na talerz, polewam oliwą z kurczakiem i czosnkiem i szczodrze posypuję startym mimolette.
Bon appétit Messieurs Dames!
Sera mimolette nie jadłam, ale obiecuję, ze spróbuję będac na północy Francji :) Zrobiłaś smaczny i prosty makaron..czego wiecej trzeba? Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńa ja jadlaaam ;)))
OdpowiedzUsuńto milego urlopowania się :))
wygląda na przepyszny!Dziękujemy za dodanie zdjęcia i naszego bannerka :)
OdpowiedzUsuńEscapade Gourmande! mimolette jest jak najbardziej warty spróbowania
OdpowiedzUsuńno właśnie, czego chcieć więcej... mi przydałby się towarzysz do kolacji - i od jutra będę go mieć :) pozdrawiam !
Martuś ! dzięki !
wykrywaczu smaku! jest przepyszny :) pozdrawiam serdecznie!