niedziela, 24 lipca 2011

Bonjour la Suisse

W Szwajcarii większość mieszkańców to poligloci. Z łatwością przechodzą z niemieckiego na francuski lub włoski, część mówi także po retroromańsku, wszyscy - po angielsku, czym przyprawiają mnie o niebotyczne zdumienie i wielką zazdrość. Chciałabym żyć w tak multikulturowym środowisku, w którym znajomość kilku języków wysysa się z mlekiem matki. Inna sprawa to punktualność i wydajność - jestem pewna, że każdy mały Szwajcar stawia pierwszy krok dokładnie wtedy, gdy kończy roczek, pięć dni później jest w stanie pokonać dystans dziesięciu metrów w minutę, nie rozbijając się przy tym o nogi stołu, i zdążyć na obiad, który podawany jest punktualnie o 5:45... bo jakże inaczej wytłumaczyć powszechną akuratność? Nawet dalekobieżne pociągi są zawsze o czasie, a podróż z 4 przesiadkami, na które ma się po 3 minuty, nie jest w ogóle stresująca, w dodatku do każdej, nawet najmniejszej miejscowości, co pół godziny odchodzi pociąg lub autobus... To wszystko razem jest po prostu przerażające! I jest tak czysto! Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby mieszkańcy pucowali swoje kamienice i chodniki za pomocą szczoteczek do zębów, wszyscy dokładnie o tej samej porze i z taką samą dokładnością.


Panorama Berna z ogrodu różanego. Fot. Kamila Mianowicz
Jezioro Thun z widokiem na Alpy Berneńskie. Fot. Kamila Mianowicz

Jedzenie to zupełnie inna historia. Ponieważ jestem tu niejako służbowo, na konferencji, w ciągu dnia żywię się tym, co zapewniają nam organizatorzy. I bardzo tego żałuję - jedzenie jest po prostu okropne, nieco tylko lepsze od tego, które serwowano nam w Rosji. Niedogotowany ryż lub rozmiękły makaron, kiepskiej jakości mięso, zupy, które smakiem i wyglądem przypominają przegląd dawno nie otwieranej lodówki, desery w kolorze musztardy, sałatki składające się z porwanych liści gorzkich sałat, utopionych w sosie musztardowym... Coś okropnego. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie możemy dostawać do jedzenia czegoś szwajcarskiego, jak ziemniaczany placek rosti. Albo miejscowe bułeczki-chałki. Albo sery, które są tu doskonałe. Nie pozostaje mi nic innego, jak eksplorować szwajcarską kuchnię na własną rękę i odnajdywać Szwajcarię się w mieszance wpływów niemiecko-francusko-włosko-austriackich. Co jest, nawiasem mówiąc, bardzo przyjemne.

Brioszki. Fot. Kamila Mianowicz
Szwajcarskie specjały. Fot. Kamila Mianowicz
Fot. Kamila Mianowicz
Karczochy na sobotnim targu. Fot. Kamila Mianowicz
Fot. Kamila Mianowicz

czwartek, 21 lipca 2011

Sałata z kurczakiem, karczochami i grzankami w sosie vinegret

Kiedy byłam małym dzieckiem, jak ognia unikałam warzyw. Mięsko - pyszne, ziemniaczki - mogą być, ale niedużo, surówka - nigdy w życiu ! Właściwie to mój niezwykle rozbudowany słownik zaprzeczeń rozwinął się na bazie warzywnej awersji, którą wtedy moja rodzina nazywała oślim uporem, awansowanym w dzisiejszych okrutnych czasach wyścigu szczurów do rangi asertywności.

Fot. Kamila Mianowicz


Nielubienie warzyw przeszło mi mniej więcej wtedy, gdy osiągnęłam pełnoletność, asertywność natomiast zadomowiła się na dobre (ale gdzie ona jest, gdy prosi mnie o coś ktoś, kogo lubię, a wybitnie nie chcę tej prośby spełnić ? No gdzie ?). Właściwie źle to sformułowałam - nielubienie warzyw ewoluowało w kierunku ich uwielbienia, tak więc dzisiaj życia bez warzyw sobie nie wyobrażam. Nie wszystkich oczywiście, rzepy dalej nie lubię, nie przepadam za selerem i groszkiem konserwowym, one mogłyby dla mnie nie istnieć. Ale za sałatę masłową, karczochy i pomidory mogłabym - dosłownie - dać się pokroić. Szczególnie lubię ich połączenie z chrupiącymi grzankami czosnkowymi, kruchym kurczakiem (tym) i sosem winegret, którego skład został nieco zmodyfikowany, aby pozbyć się przeokropnej, nieznośnej, palącej, obrzydliwej, niesmacznej musztardy.  

Sos a'la winegret. Fot. Kamila Mianowicz
Czosnkowo-pietruszkowe grzanki. Fot. Kamila Mianowicz

Na temat grzanek z powyższego zdjęcia mogłabym pisać wiersze. Są drogie (kosztują więcej niż 10 złotych za opakowanie), ale tak pysznych sama nie potrafię zrobić. Domowe grzanki zawsze miękną, gdy wrzucam je do zupy - w ciągu 10 sekund zamieniają się w pływającą, mało apetyczną papkę i lądują (razem z zupą) w koszu na śmieci.
A te włoskie grzanki to poezja. Chrupkie, ale nie twarde, czosnkowe, ale nie palące, ziołowe, ale nie przesadnie. Idealne.

Fot. Kamila Mianowicz

Składniki (na 1 porcję):
8 liści salaty masłowej
pierś kurczaka pieczona w ziołach prowansalskich (ta)
garść karczochów w oliwnej zalewie
garść pomidorków koktajlowych
dwa suszone pomidory w oliwkowej zalewie
garść grzanek
kilka liści bazylii

sos winegret:
3 łyżki dobrej oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
łyżka octu winnego (cytrynowego)
łyżeczka wody
łyżeczka ziół prowansalskich
szczypta soli i pieprzu

W miseczce lub małym słoiczku przygotowuję sos - wszystkie składniki łączę ze sobą, solidnie potrząsając lub mieszając.
Liście salaty myję pod bieżącą zimną wodą, usuwam zgrubiałe części i zbrązowiałe fragmenty liści (jeśli są). Liście układam na dużym talerzu. Na wierzchu kładę pokrojone na kawałki karczochy i suszone pomidory, połówki pomidorków koktajlowych (szczególnie lubię odmianę "ufo"), grzanki i plastry kurczaka. Całość skrapiam sosem.

Bon appétit Messieurs Dames!

wtorek, 19 lipca 2011

Kurczak pieczony z prowansalskim charakterem

Latem z reguły nie jem mięsa - nie dlatego, że nie lubię (bo lubię), ale dlatego, że mając do wyboru soczyste ciężkie mięcho i soczyste lekkie świeże warzywa i owoce, zawsze wybiorę to drugie. W końcu sezon warzywny nie trwa cały rok, podczas gdy świniaka i drób dostać można zawsze. Wyjątek robię tylko dla ryb i owoców morza (za tydzień rozpoczynam francuski sezon krabowy, już nie mogę się doczekać !) oraz kurczaka pieczonego w ziołowej prowansalskiej marynacie. Tym razem upiekłam tylko piersi, bo są idealne do sałatek i kanapek, które ostatnio stanowią moją główną strawę dla ciała. Na nic innego po prostu nie mam czasu.
Kurczak pieczony jest czasochłonny, bo najlepsze efekty smakowe daje całonocne marynowanie w ziołach, a pieczenie też nie trwa pięciu minut - ale w tym czasie z powodzeniem można zająć się czym innym (w pierwszym przypadku: spaniem, w drugim: napisaniem paru słów w skandalicznie zaniedbywanym ostatnio blogu). Ale opłaca się czekać - dzięki cytrynie jest bardzo kruchy, oregano i spółka nadają mu fantastycznego aromatu letniego lenistwa na lawendowych łąkach, a czosnek i płatki chili nieco pikanterii, podnoszącej temperaturę uczuć. Ach, już nie mogę się doczekać...

Fot. Kamila Mianowicz


Składniki:
3 piersi kurczaka (lub 3 udka lub 4 podudzia)
5 łyżek oliwy z oliwek
4 łyżki soku z cytryny
łyżka słodkiej mielonej papryki czerwonej
płatki chilli lub pieprz cayenne (szczypta)
łyżka ziół prowansalskich
ząbek czosnku pokrojony na cienkie plasterki
sól, pieprz

Kurczaka myję pod bieżącą wodą, usuwam wszystkie błony, ścięgna i tłuszcz. Mięso umieszczam w misce z pokrywką. W osobnym naczyniu mieszam wszystkie składniki marynaty, po czym wylewam ją na kurczaka. Potrząsam miską tak długo, aż marynata dokładnie oblepi mięso.
Wkładam do lodówki na całą noc (lub co najmniej na kilka godzin). Przed pieczeniem wyciągam mięso z lodówki, tak aby przed włożeniem do piekarnika miał szansę ogrzać się do temperatury pokojowej.
W zależności od wykorzystanych części kurczaka piekę od 20 do 50 minut w temperaturze około 220 stopni.

Bon appétit Messieurs Dames!

poniedziałek, 18 lipca 2011

Kuchenne must have part I

Każdy domowy kucharz, obojętnie, czy gotuje z pasją czy pasjami uchyla się od gotowania, ma wypracowany zestaw żelaznych produktów, których zapasy przechowuje w kuchennych szafkach. I to wcale nie w ich czeluściach, tylko na pierwszym planie i w zasięgu ręki. Mój zestaw, który na własny użytek nazywam repertuarem, pozwala przygotować co najmniej kilkanaście pysznych dań w mniej niż kilkanaście minut, czyli przydaje się zwłaszcza wtedy gdy (1) jestem bardzo głodna, (2) miałam ciężki dzień w pracy i ostatnie o czym marzę, to stanie przy garach, (3) goście poczują nagły głód, lub wreszcie gdy (4) chcę komuś zaimponować niezwykłym "talentem" kulinarnym nie poświęcając na to kilku dni cennego urlopu. Oto lista:

1. Oliwa z oliwek z pierwszego tłoczenia
Zawsze mam dwie butelki oliwy. Jedną przedniego gatunki, diablo drogą i z tego względu dawkowaną dość oszczędnie, wspaniałą chociażby do pesto, sałatek, bruschetty, makaronu z oliwą i czosnkiem... Druga butla zawiera dobrą - ale nie wyśmienitą - gatunkowo oliwę z pierwszego tłoczenia, w której nie szkoda mi smażyć, gotować czy marynować.

2. Świeża bazylia w doniczce na słonecznym parapecie
Kiedyś próbowałam wyhodować bazylię samodzielnie, ale ze względu na moje częste podróże, zawsze kończyło się to wielkim niepowodzeniem. Teraz kupuję zioła w sklepach, odrośnięte, zieloniutkie, sprężyste. Wystarczy tylko regularnie podlewać, najlepiej odwapnioną wodą i tylko wtedy, gdy powierzchnia ziemi w doniczce lekko się przesuszy. Hodowanie bazylii jest nie jest zajęciem wymagającym poświęcenia, wręcz przeciwnie - bazylia nie lubi zbytniej troskliwości i zasilana nawozem całkiem traci swój smak i aromat. Wystarcza jej woda i sporo światła.
Jeśli planuję wyjechać na dłużej i nie mam nikogo, kto mógłby się zaopiekować moim ziołowym ogródkiem parapetowym, całe gałązki bazylii po prostu zamrażam.

Fot. Kamila Mianowicz

3. Suszone oregano
Z naciskiem na suszone. O ile suszenie bazylii uwalnia zawarte w niej gorzkie substancje, o tyle ten sam proces wykonywany na oregano pozwala mu rozwinąć całą paletę smaków i aromatów. Nigdy nie kupuję "na zapas" (na przykład wielkich rodzinnych opakowań), bo raz otwarte oregano dość szybko wietrzeje. Oczywiście wszystkie suszone zioła powinno przechowywać się w szczelnie zamkniętych nieprzezroczystych pojemnikach (światło źle na nie wpływa), ale ja wolę te przezroczyste, ponieważ po pierwsze moja kuchnia wielkości pudełka na buty i tak nie ma okna, po drugie zioła i przyprawy są zbyt ładne, aby trzymać je w zamknięciu, i w końcu po trzecie, oregano zużywam w takim tempie, że nie ma szans zwietrzeć. Jest obowiązkowym składnikiem kuchni włoskiej, podpisującej listę obecności na moim stole co najmniej dwa razy w tygodniu.

4. Orzechy piniowe
Tak naprawdę są to nasiona, dojrzewające ukryte wśród łusek nasiennych śródziemnomorskiej sosny pinii. Malutkie, tłuste, łezkowate w kształcie orzechy to moja druga, po bazylii, obsesja. W Szczecinie dość trudno je dostać, poza tym są skandalicznie drogie, dlatego najczęściej zamawiam większe ilości przez internet i dzielę się z całą rodziną. Pinioli nie powinno się zbyt długo przechowywać (jełczeją; bardzo, ale to bardzo nie lubię tego słowa), jednak można przedłużyć ich żywot poprzez trzymanie w lodówce lub zamrażarce. Orzechy piniowe są idealne w bazyliowym pesto.

Fot. Kamila Mianowicz

5. Czosnek
Koniecznie polski, bo, w przeciwieństwie do supermarketowego chińskiego, jest aromatyczny, soczysty i nie tak mocno palący. Jeśli nie mogę dostać świeżego, z konieczności zadowalam się płatkami suszonego. Właściwie nie ma potrawy, która może obejść się bez czosnku nie tracąc na smaku i aromacie. Jest niezbędny w pesto, makaronie aglio e olio, pieczony w łupinkach staje się słodki i doskonale pasuje do zup i grzanek.

Fot. Kamila Mianowicz

wtorek, 12 lipca 2011

Drożdżowe placki z truskawkami

Kiedy rano mam więcej czasu, lubię w kuchni nieco pomarudzić. Nie dla mnie szybkie śniadanie przełknięte w biegu, między suszeniem włosów a nakładaniem tuszu do rzęs. Problem w tym, że lubię też spać, i wstawanie przed dziewiątą rano to dla mnie koszmar (chyba że gdzieś wyjeżdżam, wtedy mogę wstać nawet i o czwartej nad ranem). Nie mam więc zbyt wiele okazji do celebrowania śniadań, zwłaszcza teraz, gdy na miesiąc zostałam słomianą wdową i pracoholikiem nie znającym wolnych wieczorów i weekendów.
Tak więc dzisiejszy niespodziewany wolny poranek (no cóż, jest już 11, dla niektórych to pewno środek dnia, ale ja dopiero skończyłam śniadać) to dla mnie prawdziwe święto. Zwłaszcza kulinarne.
W menu królują placki drożdżowe, z jogurtowym ciastem, słodkim cukrem pudrem i zapewne ostatnimi w tym roku truskawkami. Placków usmażyłam na tyle dużo, że starczy ich na dwa kolejne śniadania - z jogurtem naturalnym i niebieskimi borówkami oraz ze śmietanką i czereśniowym coullis. Do tego obowiązkowo kubek kawy z mlekiem i szklanka świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego. Aż żal jeść...


Składniki:
kilka łyżek mleka
10 g świeżych drożdży
1 jajko
pół kubka jogurtu naturalnego
dwie łyżki cukru waniliowego
trzy łyżki brązowego cukru trzcinowego
mąka pszenna - tyle, aby uzyskać ciasto gęstości śmietany
łyżka oleju rzepakowego

W dużej misce lekko podgrzewam mleko, powinno mieć temperaturę około 60 stopni. Rozpuszczam w nim świeże drożdże, dodaję pół łyżeczki cukru i odstawiam w ciepłe miejsce, aby zaczyn zaczął pracować (mniej więcej 15 minut). Potem dodaję wszystkie składniki (powinny mieć temperaturę pokojową), mąkę na końcu. Nie potrafię podać dokładnej ilości - wszystko zależy od gęstości użytego jogurtu. Ciasto powinno być jak gęsta śmietana. Odstawiam na pół godziny aż ciasto podwoi swoją objętość.
Ponieważ do ciasta dodaję łyżkę oleju i używam patelni z powłoką teflonową, do smażenia nie muszę używać tłuszczu. Na rozgrzaną patelnię wykładam łyżką małe porcje ciasta, za każdym razem opłukuję łyżkę w gorącej wodzie, dzięki temu ciasto się do niej nie klei.
Podaję ciepłe, posypane cukrem pudrem i truskawkami lub jogurtem lub śmietaną i dowolnymi owocami.

Bon appétit Messieurs Dames!

poniedziałek, 11 lipca 2011

Tagliatelle z wędzonym łososiem

Narzekałam już na smak wędzonego łososia dostępnego w polskich sklepach (o tu). Wiem, ostatnio bardzo dużo narzekam, zwłaszcza na jedzenie, ale to nie moja wina - jeśli ktoś kiedykolwiek dostąpił kulinarnego raju, to niczego innego nie będzie chciał jeść. To narzekanie jest całkowicie uprawomocnione - łosoś jest za tłusty, za gumowaty, ma zbyt twardą skórkę i zbyt dużo konserwantów. Ale do jednej potrawy nadaje się bardzo; potrawy, w której wszystkie jego wady znikają, ewentualnie są sprytnie maskowane przez smak i konsystencję innych składników - tagliatelle z sosem śmietanowo-łososiowym. Obróbka termiczna zmiękcza twarde włókna łososia, śmietana łagodzi jego nadmierną słoność, pieprz wydobywa morski smak i aromat. Sos jest mało efektowny, pudrowo-różowy w kolorze, ale za to bardzo wyrazisty w smaku, wspaniale pasuje do makaronu i wszyscy, którzy go próbują, są zachwyceni. Czego chcieć więcej...



Przygotowanie potrawy zajmuje dosłownie 6 minut, bo tyle trwa ugotowanie makaronu. Nie będę ukrywać, że w tygodniach wypełnionych pracą od świtu do nocy - jak choćby ma to miejsce ostatnimi czasy - makaron w różnych postaciach to moje główne (żeby nie powiedzieć jedyne...) danie. Wersji znam mnóstwo (choćby taką i taką). Kluczowa jest tu szybkość uzyskania pysznego, regenerującego, pocieszającego i przywracającego siły i dobry humor dania, bo zazwyczaj, gdy jestem głodna, zmieniam się w potwora. Naprawdę wielkiego potwora. Egoistycznego, marudnego, wrednego i wściekłego Hulka.


Składniki (na 1 porcję):
4 gniazdka makaronu tagliatelle lub podobna ilość dowolnego ulubionego makaronu
sól i oliwa do ugotowania makaronu
70 g wędzonego łososia w kawałkach
100 ml śmietany 18%
5 ziaren zielonego pieprzu
szczypta posiekanego koperku
ewentualnie świeżo starty parmezan do smaku

Makaron gotuję al dente w dużej ilości osolonej wody z dodatkiem oliwy.
W garnku podgrzewam śmietanę - na bardzo małym ogniu, tak aby się nie zważyła ani nie wykipiała. Wrzucam do niej kawałki łososia i rozgniecione ziarna pieprzu, gotuję kilka minut aż łosoś stanie się jasnoróżowy (łososiowy...) i zacznie z łatwością rozpadać się na pojedyncze włókna.
Makaron odcedzam, wykładam na talerz i polewam sosem łososiowym. Posypuję koperkiem i ewentualnie startym parmezanem.

Drobna uwaga: wiem, że tagliatelle au saumon nie wygląda specjalnie atrakcyjnie, ale doświadczenie mnie nauczyło, że najsmaczniejsze są dania niepozorne, których nikt nie podejrzewa o przyprawianie gęby o niebo kulinarne, gdy tymczasem wykwintne i wymyślne często rozczarowują (jak choćby rosyjskie bliny z kawiorem, brrr).
Zatem:

Bon appétit Messieurs Dames!

niedziela, 10 lipca 2011

Fol(k)wark czyli sobotni eko-targ

To, co najbardziej lubię na francuskiej prowincji, to są przedpołudniowe targi. Właściwie są one podstawą egzystencji każdej miejscowości - to nie tylko miejsce, gdzie można kupić owoce, warzywa, sery, mięso, krewetki i kwiaty, wszystkie przedniej jakości, bez sztucznych barwników, konserwantów i kilometrów plastikowej folii. To także miejsce spotkań, wymiany pocałunków (o tak, Francuzi wprost uwielbiają się całować) nowin, plotek i skandali.
Moje upodobanie do targów czyni życie w Szczecinie nieco nieznośnym. Owszem, jest targowisko Turzyn, ale... niestety jest o kilometry świetlne odległe od francuskiego ideału, pod każdym względem, zarówno jakości produktów, możliwości wyboru i atmosfery. Nic więc dziwnego, że gdy zauważyłam reklamę szczecińskiego fol(k)warku, pierwszego sobotniego eko-targu, na którym wszystko będzie pochodziło od lokalnych, ekologicznych producentów, moje serce trochę (powiedzmy, że trochę) przyspieszyło z radości.
W sobotni poranek pobiegłam na miejsce z aparatem w garści i pełnym portfelem, ale mocno się zawiodłam - ot, tylko kilka stoisk (co prawda z wyśmienitymi produktami i sympatycznymi sprzedawcami), niewielu ludzi i całkowity brak atmosfery fiesty, towarzyszącej francuskim marketom. Ale to nic - jestem pewna, że to przyjdzie z czasem. W każdym trzymam za to kciuki.

Tymczasem poniżej kilka zdjęć z Fol(k)warku:

Oleje tłoczone na zimno firmy SemCo. Fot. Kamila Mianowicz

Oleje tłoczone na zimno firmy SemCo. Fot. Kamila Mianowicz

Aromatyczne chleby z Piekarnii Kurpiowskiej Fot. Kamila Mianowicz

Piwo łaskie Koreb. Fot. Kamila Mianowicz

Sery Korycińskie Swojskie. Fot. Kamila Mianowicz

Fot. Kamila Mianowicz

Poniżej zamieszczam linki do stron internetowych firm, których produkty uchwyciłam na fotografiach:
oleje tłoczone na zimno - SemCo
pieczywo - Piekarnia Kurpiowska 
sery - Sery Korycińskie Swojskie
piwo - Piwo Łaskie Koreb

sobota, 9 lipca 2011

Pieczone ziołowe ziemniaki

Ostatni tydzień był tak zwariowany, że brakło mi czasu nie tylko na gotowanie, ale i na porządny sen... Zadowalałam się marnymi półproduktami i resztkami niegdyś wspaniałych dań, zakamuflowanych na dnie zamrażarki - co w konsekwencji nie było takie złe, jako że w końcu całkiem opróżniłam szuflady zamrażalnika i mogłam go nareszcie, po kilku latach, porządnie wyczyścić. Wczoraj po raz pierwszy od niedzieli znalazłam czas na to, żeby przygotować sobie coś pysznego, w nagrodę za pracowity tydzień, skandalicznie wczesne wstawanie i prawie dwadzieścia nadgodzin.
Pieczone ziołowe ziemniaki są jednym z moich ulubionych dań. Mój francuski mężczyzna śmieje się, że w upodobaniu do kartofli wychodzi ze mnie prawdziwa "polskość". Ale on nie wie, co mówi. Ziołowe ziemniaki prosto z piekarnika, pachnące rozmarynem, tymiankiem i czosnkiem, z chrupiącą oliwkową skorupką byłyby dla mnie numerem jeden nawet gdybym mieszkała na Mauritiusie. Albo w Nepalu. I w skrytości ducha i niejako ze wstydem przyznaję, że zawsze po kilku tygodniach rozkoszowania się francuskimi smakami, zaczynam tęsknić za ziemniakami. Może rzeczywiście wychodzi ze mnie polskość...



Składniki:
3 spore młode ziemnianki
łyżeczka suszonego tymianku
łyżeczka suszonego rozmarynu
łyżeczka suszonej słodkiej papryki
ząbek czosnku
trzy łyżki oliwy z oliwek aromatyzowanej czosnkiem
sól, świeżo mielony pieprz

Ziemniaki dokładnie szoruję pod bieżącą wodą, osuszam ręcznikiem papierowym i kroję w kostkę o boku mniej więcej 1,5 do 2 centymetrów. Żaroodporne naczynie dokładnie nacieram przekrojonym ząbkiem czosnku. Do naczynia wrzucam ziemniaki i wszystkie przyprawy (sól, pieprz, oliwę, tymianek, rozmaryn, paprykę), dokładnie mieszam. Piekę 50 minut w piekarniku nagrzanym do 120 stopni.

Bon appétit Messieurs Dames!

wtorek, 5 lipca 2011

Budapaszt

Dokładnie rok temu szykowałam się na najbardziej stresujące wydarzenie w moim życiu zawodowym. Na szczęście część stresu odjęło rozpraszające uwagę otoczenie - ogromne miasto rozłożone na dwóch brzegach Dunaju, z atmosferą pośpiechu w ciągu dnia i relaksującego spowolnienia wieczorami, gdy przestawało być tak okropnie gorąco i ciemność ukrywała nieprzyjemne i brudne zaułki. Budapeszt stał się dla mnie miejscem kontrastów, zarówno w warstwie miejskiej - gdzie ekskluzywne sklepy z brylantami sąsiadują z zaniedbanymi stoiskami spożywczymi, których witryn nie sprzątał nikt od co najmniej dwudziestu lat - jak i we mnie samej. W ciągu dnia niezbyt mi się to miasto podobało, gorące, tłoczne, wielkie, rozkopane i pachnące rozgrzanym asfaltem i spalinami, nocą byłam oczarowana. Tokaj, najbardziej znana węgierska marka eksportowa, w ogóle mi nie smakował, natomiast wina z Egeru bardzo. Słodycze przygotowywane na bazie mrożonej pasty z jadalnych kasztanów były słodkie i mdłe, natomiast leczo i zupa gulaszowa okazały się przepyszne, mocno paprykowe. Papryka węgierska jest według mnie najlepszą papryką na świecie, jest bardzo czerwona i bardzo aromatyczna, nadaje potrawom charakterystycznego smaku, którego nie sposób nie lubić.

Węgierski Tokaj. Fot. Kamila Mianowicz

Hala targowa. Fot. Kamila Mianowicz

Hala targowa. Fot. Kamila Mianowicz

Fot. Kamila Mianowicz

Piknikowe stoliki w jednej z restauracji w budapesztańskim zamku. Fot. Kamila Mianowicz

Restauracja przy Baszcie Rybackiej na zamkowym wzgórzu. Fot. Kamila Mianowicz

Szyld jednej z najstarszych i najsłynniejszych knajp Budapesztu. Fot. Kamila Mianowicz

niedziela, 3 lipca 2011

Waniliowe muffiny z czekoladowymi piegami

Moja kuchnia bardzo często kojarzy mi się z laboratorium, bynajmniej nie w kwestii sterylności, ale ilości eksperymentów w niej przeprowadzanych. Eksperymentów na jedzeniu. I choć wiem, że lepsze jest wrogiem dobrego, rzadko jestem w stanie podążać dokładnie za literą przepisów, zwykle korci mnie, aby gdzieś coś dodać, gdzieś ująć... Zwykle daje to dobre rezultaty i pozwala uniknąć nudy, a tej nie znoszę prawie tak samo jak nieumiejętności samodzielnego myślenia. Ważne jest, aby poddawany modyfikacji przepis podstawowy był doskonały i niezawodny. Tak jak przepis na Bardzo Czekoladowe Muffiny (te) - o zawsze odpowiedniej strukturze, wilgotne, niezbyt słodkie... słowem: muffiny idealne.


Przyznam się od razu, że jestem z natury czekoladożercą. Rzadko nie mam ochoty na czekoladowe słodkości i prawie zawsze przedkładam czekoladę nad wszelkie inne używki (tylko czasem czekolada przegrywa z coffee latte...). Wczoraj owo "rzadko" się zdarzyło - nie czekolady chciało moje podniebienie, ale wanilii. Zastąpiłam więc kakao cukrem waniliowym i nasionami wanilii, a w obawie przed uzyskaniem muffinek-które-nie-widziały-słońca-od-co-najmniej-pięciu-sezonów, do ciasta wrzuciłam trzy garści grubo siekanej czekolady deserowej. Dlaczego nie, nie każdy przecież od razu opala się na brązowo, niektórzy dostają od słońca piegów.
Oczywiście doskonały przepis bazowy dał doskonałe waniliowe muffiny z piegami czekolady. Idealne do popołudniowej kawy z przyjaciółmi.

Fot. Kamila Mianowicz

Składniki:
220 g mąki
90 g białego cukru
60 g jasnobrązowego cukru trzcinowego
5 g proszku do pieczenia
10 g cukru waniliowego
nasiona z połowy laski wanilii
szczypta soli
1 jajko
120 ml oleju roślinnego (rzepakowego)
150 ml śmietany 18%
kilka łyżek mleka
80 g grubo posiekanej czekolady deserowej

W dużej misce mieszam suche składniki - mąkę, wszystkie rodzaje cukru, sól i proszek do pieczenia. To samo robię ze składnikami mokrymi i nasionami wanilii, łączę je w jednolitą masę za pomocą miksera nastawionego na maksimum obrotów (na tym etapie nie dodaję mleka). Następnie przełączam mikser na najniższy poziom i mieszam składniki mokre z suchymi, niezbyt dokładnie - w muffinach ponoć to niedokładne mieszanie skutkuje idealną, wilgotną i kruchą strukturą gotowych babeczek. Jeśli po wymieszaniu okazuje się, że ciasto jest zbyt ciężkie, dodaję kilka łyżek mleka - aż do uzyskania konsystencji gęstej śmietany. Na koniec wrzucam posiekaną czekoladę i niezbyt dokładnie mieszam.
Napełniam muffinkowe formy do 3/4 wysokości, nie przejmując się wyrównywaniem powierzchni ciasta. Piekę ok. 20 minut w temperaturze 175 stopni. Z podanych składników wychodzi około 15 standardowych muffinów.

Bon appétit Messieurs Dames!

sobota, 2 lipca 2011

Muszle nadziewane szpinakiem i serami

Bycie singlem wcale nie jest łatwe, mimo że jestem tylko bardzo okresowym singlem. I nie chodzi mi tu wcale o samotne piątkowe wieczory ani o samotne wypady do kina, bo to akurat lubię - w piątek towarzystwa dotrzymuje mi lp3, a niekomercyjnych filmów w kameralnej kiniarni na 20 osób, które ja uwielbiam, mój mężczyzna akurat nie znosi. Chodzi mi oczywiście o gotowanie. Bo właściwie dla samej siebie gotować mi się nie chce, to po pierwsze. Po drugie - kiedy już się na coś zdecyduję, tak jak na szpinak kilka dni temu, to z reguły jem to coś w różnych wariacjach przez cały tydzień. Nie dlatego, że jestem leniwa i że tak bardzo uwielbiam szpinak. Przyczyna jest prozaiczna - w sklepie najmniejszym opakowaniem szpinaku była paczka 300 gramowa. A dla jednej osoby 300 gramów to bardzo dużo. Oczywiście część mogłabym zamrozić, ale ostatnio, pod wpływem pewnej osoby, której nie będę tu wymieniać z nazwiska, mrożenie potraw trochę mi zbrzydło...
Tak więc część szpinaku, która została mi po tych szpinakowych trójkątach, oddałam mojej mamie, która - zasmakowawszy we francuskim specjale - postanowiła sama go przygotować. Na zagospodarowanie reszty miałam różne pomysły: zupa szpinakowa, quiche ze szpinakiem i łososiem, sałatka ze świeżego szpinaku i rukoli z jajkiem i czosnkowymi crostini... Ale w końcu zdecydowałam się na włoskie tagliatelle nadziewane szpinakiem i serami, które to dotrzymywało mi towarzystwa podczas odsłuchu piątkowej lp3. Przepis znalazłam tutaj, ale nieco go zmodyfikowałam - zrezygnowałam z bazylii, bo niespecjalnie lubię ją na gorąco, za to dołożyłam cząstki świeżego pomidora i nieco śmietany, która zapobiegła zamianie makaronu w twarde skorupy. Wyszło pysznie, idealnie do kieliszka różowego półwytrawnego zinfandella.

Fot. Kamila Mianowicz

Składniki (na 1 porcję):
8 dużych makaronowych muszli (conchiglie)
sól, oliwa do ugotowania makaronu
2 łyżki oliwy z oliwek
1/4 małej cebuli, drobniutko posiekanej
ząbek czosnku, posiekany
70 g młodego szpinaku
kilka łyżek śmietany 18%
8 małych kuleczek mozarelli
8 kawałków sera feta wielkości kuleczek mozzarelli
nieco startego parmezanu
pół pomidora średniej wielkości
szczypta świeżo mielonego pieprzu
kilka kropli oliwy do wysmarowania formy

Makaron gotuję na półtwardo w dużej ilości osolonej wody z dodatkiem kilku kropli oliwy z oliwek lub oleju rzepakowego. Osączam na sicie i układam na desce tak, aby poszczególne muszle się nie posklejały.
Szpinak dokładnie myję pod bieżącą wodą i osuszam w wirówce do sałaty. Odcinam ogonki, blaszki liściowe siekam w poprzek na niezbyt małe fragmenty. Na patelni rozgrzewam oliwę z oliwek, wrzucam drobno posiekaną cebulkę i duszę kilka minut na bardzo małym ogniu. Dodaję szpinak, podsmażam do momentu, w którym liście stają się ciemnozielone i tracą swoją sprężystość. Dopiero teraz dodaję czosnek, smażę jeszcze około 30 sekund i zdejmuję z ognia. Posypuję świeżo zmielonym pieprzem.
Pomidora sparzam, obieram ze skórki i pozbawiam gniazd nasiennych. Miąższ kroję w kostkę.
Każdą muszelkę makaronu nadziewam łyżką szpinaku oraz kulką mozzarelli i kawałkiem sera feta. Układam muszle w natłuszczonej formie nadzieniem do góry, polewam kilkoma łyżkami śmietany, posypuję połową pomidora i świeżo startym parmezanem. Piekę w piekarniku nagrzanym do 220 stopni aż mozzarella się stopi a parmezan utworzy chrupiącą skorupkę. Na koniec dodaję resztę pomidora.

Bon appétit Messieurs Dames!

piątek, 1 lipca 2011

Tagliatelle z czosnkowymi krewetkami

Zawsze żałuję, że Bałtyk to takie morze - nie morze. Gdyby tylko Cieśniny Duńskie były nieco głębsze, do Bałtyku szerokim nurtem wpływałaby słona woda atlantycka, albo gdyby Skandynawia była wyspą i Bałtyk łączyłby się z Morzem Białym, jak to kiedyś, kilka tysięcy lat temu, było... Wtedy mielibyśmy swoje własne owoce morza i nie czułabym obrzydliwej zielonej zazdrości, która ogarnia mnie przy każdej wizycie na targu rybnym. Najostrzej i najpiękniej pamiętam fisketorget w Bergen - było dość ponuro i chłodno jak na maj, oczywiście padało, ale niczego innego się nie spodziewaliśmy po mieście, w którym pada częściej niż w Szkocji. Na niewielkim placu przy bergeńskim porcie było bardzo gwarno, tłoczno i... drogo. Sprzedawcy byli jednak bardzo życzliwi, chętnie wdawali się w pogawędki i - co najważniejsze - pozwalali próbować. Wędzony waleń na ciepło smakuje jak żylasta wątróbka, wędzony łosoś norweski w smaku jest zupełnie inny niż ten, który można kupić w Polsce - jest mięciutki, delikatny, odpowiednio słony, nie ciągnie się i nie ma twardej skóry. Świeże krewetki nie przypominają naszego gumowego mrożonego substytutu i są pyszne nawet bez przypraw...

Skorupiaki na bergeńskim targu rybnym. Fot. Kamila Mianowicz

Kawałki wędzonego łososia i walenia. Fot. Kamila Mianowicz

Świeże krewetki. Fot. Kamila Mianowicz

Szczypce skorupiaków. Fot. Kamila Mianowicz

I choć za każdym razem, gdy przygotowuję danie z mrożonych owoców morza, jestem bardzo rozczarowana i obiecuję sobie, że nigdy więcej nie tknę mrożonych krewetek, co jakiś czas ulegam pokusie. Tak jak wczoraj. Jednak szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów... Tagliatelle z czosnkowymi krewetkami było smaczne, nawet bardzo - zresztą nic dziwnego, jest to nieco zmodyfikowany przepis na doskonałe pasta aglio e olio. Jednak przeszkadza mi brak chrupkości w krewetkach. Zdaje się, że wycieka ona razem z lodową glazurą i nawet wrzucanie całkiem zamrożonych krewetek na gorącą patelnię nie jest w stanie tego zmienić. Jak dobrze, że za miesiąc będę znowu we Francji, tam świeżych krewetek pod dostatkiem...
 

Fot. Kamila Mianowicz

Składniki (na jedną porcję):
10 dużych krewetek tygrysich
dwa gniazda makaronu tagliatelle
duży ząbek czosnku, posiekany
łyżka posiekanej świeżej natki pietruszki
sól morska, świeżo mielony pieprz
szczypta papryczki chilli w płatkach
łyżka masła (niesolonego)
łyżka oliwy z oliwek
sól do ugotowania makaronu

Krewetki można usmażyć w skorupkach i obierać na bieżąco w trakcie jedzenia. Jednak moim zdaniem traci się w ten sposób mnóstwo pysznego sosu czosnkowego, no i oczywiście trudno wyglądać elegancko, gdy jest się umazanym sosem po łokcie - oczywiście czasem to jest fajne, przedłuża przyjemność jedzenia, ale nie zawsze. Przeważnie zdejmuję skorupki przed smażeniem, zwłaszcza z mrożonych krewetek. W przypadku świeżych czasem tylko obcinam wszystkie odnóża, pozostawiając głowę i ogonek.
W dużym garnku przygotowuję makaron, gotując go al dente w osolonej wodzie z dodatkiem oliwy.
Na patelni rozgrzewam masło z kroplą oliwy z oliwek i wrzucam krewetki. Smażę z obu stron, aż ładnie się zarumienią. Zmniejszam ogień i dopiero teraz dodaję przyprawy - sól, pieprz, chilli i czosnek; w ten sposób czosnek i papryka, które nie lubią długiej obróbki termicznej, nie stają się gorzkie. Posiekany czosnek jest smaczniejszy niż przeciśnięty przez praskę, jego smak i tekstura są wyraźnie wyczuwalne. Po dodaniu przypraw całość smażę około 30 sekund, pod sam koniec dodając świeżą pietruszkę, i natychmiast zdejmuję z ognia.
Osączony makaron wykładam na głęboki talerz, dodaję krewetki i sos.

Bon appétit Messieurs Dames!