Restauracja w Vichy, wczesny ranek, luty 2011. Fot. Kamila Mianowicz |
Początki zawsze niosą ze sobą obietnice czegoś wspaniałego. Weźmy choćby początek podróży - zapowiada nowe zapachy, kolory, smaki i dźwięki, inne każdego dnia, niepowtarzalne i egzotyczne lub znajome i swojskie - nęcące jak słoik miodu albo butla syropu klonowego. Uwielbiam ten stan oczekiwania tuż przez podróżą, kiedy wszystko jeszcze może się zdarzyć i nic nie jest przeszłością, gdy w brzuchu wiercą się motyle i gdy nie mogę zasnąć z przejęcia lub budzę się dokładnie minutę przed budzikiem, gotowa do drogi. Drogi dokąd? Gdziekolwiek, do miasta trzydzieści kilometrów od Szczecina lub na inny kontynent. Teraz czuję się tak samo. Nie mogę spać, choć chciałabym, bo spać lubię tak samo jak podróżować i jeść (poza tym jest już prawie północ, a jutro muszę być w pracy o barbarzyńsko wczesnej godzinie...). Ta podróż, którą właśnie postanowiłam zacząć, jest nieco inna niż wszystkie dotychczasowe. To podróż w głąb pełnej lodówki, piekarnika, kubków smakowych, sklepów z egzotycznymi owocami, domowych piekarni, przytulnych czekoladziarni, rodzinnych restauracji, targowisk z owocami morza, sklepów kolonialnych z przyprawami i herbatą... w dwóch słowach: podróż kulinarna.
Targ rybny w Bergen, maj 2010 r. Fot. Kamila Mianowicz |
Bon appétit Messieurs Dames!
Karta dań restauracji w Vichy, luty 2011. Fot. Kamila Mianowicz |
PS. Być może zainteresuje Was informacja, że z racji mojego upodobania do jedzenia, mój chłopak nazywa mnie "Little ogre". :p
Kamila to chyba muszę się wprosić na coś dobrego do Ciebieee :-)) jakby co to składniki i przyprawy mogę przynieść he he tylko wyczaruuuj coś :D
OdpowiedzUsuń