czwartek, 9 czerwca 2011

Francja kulinarnie, część I

Ostatnie 10 dni spędziłam na beztroskich wędrówkach po zakamarkach Paryża, węsząc wśród wąskich uliczek zastawionych stolikami restauracji najrozmaitszego autoramentu, przebiegając oczyma po spisach potraw, wywieszanych przy drzwiach i kuszących egzotycznie brzmiącymi nazwami oraz błądząc między gęsto rozstawionymi straganami z bajecznymi owocami, zachęcającymi do degustacji podczas corocznego tradycyjnego targu prowansalskiego. Mój towarzysz nie mógł wyjść ze zdumienia - oto byliśmy w Paryżu, mieście szyku i klasy, niezliczonych zabytków dostępnych na wyciągnięcie ręki (nawet jeśli najpierw trzeba było odstać swoje w dwugodzinnej kolejce...), drogich sklepów i wytwornych placów, mieście niezliczonych możliwości - a ja najlepiej czułam się na przedpołudniowych sobotnim targu owocowym w miasteczku oddalonym od hałaśliwego centrum o dobre kilkadziesiąt kilometrów. To właśnie w tym miejscu zrobiłam najwięcej zdjęć (niektóre pokażę w kolejnym poście).

Przedpołudniowy market prowansalski. Fot. Kamila Mianowicz

Owszem, Paryż zachwyca mnie zawsze, ale jednocześnie przytłacza mnogością wszystkiego i natłokiem turystów, którzy gotowi są tłoczyć się przed Mona Lisą tylko po to, żeby ledwo dojrzeć róg słynnego obrazu znad ramienia sąsiada, który, nawiasem mówiąc, bez ładu i opamiętania robi setne zdjęcie. Być może wychodzi ze mnie prowincjonalność gęsi ze środkowoeuropejskiego miasta z tramwajami, ale wolę popatrzeć Giocondzie w cyfrowe oczy na ekranie mojego komputera - przynajmniej jestem w stanie coś zobaczyć...
W Luwrze najpiękniejsze są te obrazy, które można obejrzeć z bliska, bez pośpiechu, siedząc na pluszowej kanapie. Bazylika Sacre Coeur najpiękniejsza jest z daleka, widoczna z jednej z niezbyt odległych pustych uliczek, tak samo katedra Notre Dame (oszałamiający jest zwłaszcza widok spod polskiej biblioteki). Na Montmarcie największe wrażenie robi przestronny, zielony cmentarz, bezludny i spokojny. W Marais najlepsze restauracje skrywają boczne uliczki, z rzadka uczęszczane przez turystów, a najpiękniejszym deptakiem jest schodząca lekko w dół Rue Mouffetard.

Cmentarz na Montmarcie. Fot. Kamila Mianowicz

Sacre Coeur. Fot. Kamila Mianowicz


Jednak to jedzenie jak magnes przyciąga mnie do Francji. Wszechobecne, wpychające się w nozdrza i skórę zapachy owoców morza, tart, świeżych bagietek, pain au chocolat, makaronów, sosów, quiche'ów, crepes, poobiedniej kawy... W paryskich restauracjach można znaleźć wszystko, na co się ma ochotę. Podobnie na przedpołudniowych marketach, które każde miasto, a czasem nawet każda dzielnica z osobna, celebruje co najmniej raz w tygodniu. Na jednym z nich znaleźliśmy to, co było moim kulinarnym celem numer jeden - ślimaki z masłem czosnkowo-pietruszkowym. W zasadzie smak ślimaków nie jest zaskakujący, głównie za sprawą sosu. Smakują... swojsko, choć nie potrafię tej swojskości sprecyzować, wymyka się porównaniom. Nie mogę powiedzieć, że to mój ulubiony paryski przysmak... ale jednak ma w sobie coś magicznego. Francuskiego.

Ślimaki z masłem czosnkowo-pietruszkowym. Fot. Kamila Mianowicz

Składniki:
24 ślimaki w skorupkach, świeże i dokładnie wymyte
1/4 kostki miękkiego masła
2 ząbki czosnku przeciśniętego przez praskę
2 łyżki posiekanej natki pietruszki
sól, pieprz

Przygotowuję masło czosnkowo-pietruszkowe, ucierając podane składniki na puszystą masę. Do każdej muszelki ślimaka nakładam około 1/2 łyżeczki masła, tak aby masa nie wystawała poza skorupkę. Układam na żaroodpornej blasze w taki sposób, aby ujścia muszelek znajdowały się u góry i zapiekam w piekarniku nagrzanym do 180 stopni aż masło całkiem się rozpuści (5-7 minut). Podaję gorące z bagietką.

Bon appétit Messieurs Dames!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

dziękuję za komentarze :)